wtorek, września 20, 2011

Pluto Pilot rusza w Dolomity w ostatnich dniach września. Już widzę przerażenie prowadzącego w teamie Czappy :).

Wyruszamy dziś, gdy na miejscu leży 20 cm śniegu z nadzieją że będzie nam dawał kontrasty :)

Relacji internetowej raczej nie będzie, gdyż jedziemy wolni od komputerów. Skład drużyny:

Ela, Marcelina, J00zef, Pluto Pilot.

czwartek, września 15, 2011

dzień #6

Dziś drugi dzień rest'u. W menu wyczekiwany od początku podróży canyoning. Pogoda ku temu idealna - na niebie majaczą resztki burzowych chmur. Ekipa PL z campa jedzie na Lijak. Wracając do kanionu - własnie znaleźliśmy (kolejne) hobby :) Super sprawa - pływanie "na kłodę" w rzece, zjazdy na linach w wodospadach, 6-8-10 metrowe skoki z półek skalnych - jednym słowem ekstremalny plac zabaw! Będzie z tego oddzielny filmik :P Jutro zapowiada się koniec "odpoczynku". Pogoda się poprawia i chyba trzeba będzie latać. Iza planuje rowerową "wyrypę" na Stol, co by mi pomachać, gdy będę przelatywał ;) Trzymajcie kciuki!

dzień #5

Po wczorajszym mega lotnym dniu, nastał dzień dla żonki (Iza kazała tak napisać!). Pogoda nie pozwalała na latanie, więc wyruszyliśmy w krętą drogę na Bohinj. Tam czekał zacny rejon wspinaczkowy i sławetne górskie jeziorko. Wspin jak wspin, ale akwen robi wrażenie. Po srogim wspinie zażylismy orzeźwiającej kąpieli w krystalicznie czystej (i zadziwiająco ciepłej) H2O. Nad okolicznymi szczytami cały czas majaczyły piękne Cbki. Deszczyk dopadł nas dopiero przy wjeździe do Tolmina. Jednym słowem kolejny udany i w pełni wykorzystany dzień w Sloveniji. Nie samym lataniem człowiek żyje, więc jutro ruszamy na canyoning!

dzień #4

K***a! Karta SD została w kompie… to jedyna (prawie) wtopa tego dnia. Ale od początku. Po wczorajszym rest’cie i lokalnej burzy, na dziś wszelkie prognozy zapowiadały dobre latanie. Od rana miał wiać E odkręcając się koło 14:00 na SW – jednym słowem warun idealny na duży docel-powrót z Kobali. Rano jak zwykle gęsta mgła. Kamerka na Triglavie pokazuje jednak pełną lampę – będzie dobrze. Dzień zgodnie z małżeńską umową zaczynamy od wypadu na krótki wspin. Rejon wspinaczkowy po drodze na Kobale więc nie ma zgrzytów ;) Ok. 11:30 ruszamy krętą drogą na startowisko. Na szczycie tylko 2 niemców. Silny wiatr z E nie pozwala myśleć nawet o rozłożeniu glajta. Czekam. Iza zjeżdża na dół na kolejny wypad rowerowy. Przed 12:00przybywają kolejni piloci, w tym PL ekipa z naszego camp’u. Niektórzy rozkładają glajty, aby wysuszyć je po wczorajszym zlocie w „deszczyku” J Wszyscy czekają, aż wiatr się uspokoi. Wreszcie Paweł nie wytrzymuje i ok. 12.15 startuje po swoja pierwszą w życiu setkę (http://tiny.pl/h5zkd). Widać doświadczenie zdobyte na lokalnych krawężnikach. „Student” ostro walczy, to topiąc, to znów wykręcając na wysokość startu. Póki co nikogo to jednak nie przekonuje do odpalenia. W końcu, po prawie godzinie „zabawy”, wypuszcza się na wschodnią ścianę wysuniętej górki – tam łapie stabilny komin, wyjeżdża ile się da i rusza na trasę. To starczy, aby wszyscy pozostali, w tym ja, żwawo wzięli się do startu. Po odpaleniu brak konkretnych noszeń, raczej stabilny żagiel. Wraz z 2 glajtami uderzamy na drogę Chrząszcza. Opłaca się – wyjeżdżamy w stabilnym, stacjonarnym kominie. Bez większej zwłoki (jest już grubo po 13:00) ruszam na trasę. Ustawiam na GPS „docel” na Kobalę i próbuję się o niej jak najbardziej oddalić. Przeskok na grań Mzrli Vrh bez problemu. Tam doklejam się do zbocza i konsekwentnie pnę się na termo-żaglu. Wiatr już się odwrócił – jest późno i reszta drogi będzie „pod górkę”. Po dokręceniu mocnego komina, postanawiam lecieć „tyłem” przez Krn. Skały są dobrze wygrzane i wystarczają 2 mocne kominy, żeby znaleźć się na 2300m. W tym momencie zaczynam naprawdę żałować braku karty w GoPro. Widoki w około gniotą gałki oczne! No nic – przynajmniej mogę skoncentrować się na locie. Macham turystom na szczycie Krn i na pierwszej belce grzeję na grań Stola. Prędkość koło 25km/h – wiatr już ostatecznie podaje z W. Na początku grani robię sobie postanowienie – choćby nie wiem co, o 16:00 zawracam i próbuję wrócić by zamknąć trasę. Zostało mi więc 80 minut walki pod wiatr. Nauczony doświadczeniem poprzedniego lotu, całość grani postanawiam pruć na belce, bez zbędnego kręcenia. Kominy ostre. Na chwilę tracę koncentracje i już po chwili wiem, że wejdzie cos większego… z wizytą wpada solidne ¾. Zdecydowany balans ciałem i Sigma grzecznie trzyma kierunek J Klapa wychodzi – jedziemy dalej. Nad samym startowiskiem dokręcam mocny komin. Cała grań pod wiatr. Kilka gjatów wraca już w kierunku Kobaridu. Do 16:00 jeszcze 30 minut. Zbliżam się do ostatniego, wysokiego „zakrętu” przed ostatnią prostą. Tu następuje druga wtopa. Nie robię dostatecznej wysokości i pakuję się prosto w zawietrzną. Atrakcji nie ma ale jadę równo 3m/s w dół… Lądowisk brak – wszędzie las. Jedyna szansa przedostać się za zakręt i tam próbować wyjechać na nasłonecznionych ścianach. Zakręt robię ok. 250m poniżej grani. Doklejam się na maxa do stoku i szorując zapasem po trawce szukam wybawienia. Co jakiś czas vario pika, ale bez konkretów, które można by skutecznie zakręcić. Sytuacja robi się niewesoła. Wreszcie jest! Konkretny kop w prawy stabil – teraz albo nigdy, myślę. Pierwsze pełne kółko i już wiem, że znów się upiecze J Wyjeżdżam w 4ce ponad grań. Do godziny zero zostało 7 minut. Gemona mocno kusi, ale czuję że na dziś wyczerpałem zapas szczęścia. Dokładnie na włoską flagą wybija 16:00. Na GPS 38.3km od Kobali. Łapię mega komin, dokręcam na 2100m i ruszam w stronę „domu”. Powrót z wiaterkiem w plecy na pełnym relaksie. W mgnieniu oka jestem już za startowiskiem na Stolu. Jest późno – decyduję lecieć po najkrótszej trasie, licząc na to że wygrzany las przemyci mnie w okolice campu. Nie zawodzę się. Prawie bez kręcenia dolatuje na wysokość „domu”. Szans na powrót na Kobale brak – jestem za nisko. Tak czy siak trasa domknięta, więc spokojnie kieruję się na lądowisko przy campie… Podsumowując: na pewno był to dzień na +100km (vide lot Pawła); późny start (wcześniej i tak nie zdecydowałbym się na odpalenie) i mega wtopa po drodze pozwoliły uzyskać „tylko” 76km po zamkniętej trasie. Jestem mega zadowolony!!! Na jutro prognozy średnie – jedziemy nad Bohinj – powspinać się i pomoczyć w słoweńskim „Morskim Oku”.

poniedziałek, września 12, 2011

dzień #3

Choć rano niebo nie wyglądało tak źle, to jednak postanowiliśmy zaufać prognozom i odpuściliśmy sobie wszelkie aktywności w dolinie Soci. Plan na dzis: Skocjanska Jama (http://www.park-skocjanske-jame.si/) + kąpiel się w Adriatyku. Gdy ruszaliśmy na niebie rosły pierwsze Cbki. Największego luja widzieliśmy nad Lijakiem. Jaskinia, mimo „emeryckiej” wersji wycieczki, naprawdę robi wrażenie – warto. Adriatyk ciepły i słony. Upał niesamowity, ale tam gdzie byliśmy ani mm deszczu. Burza nie oszczędziła za to Tolmina i okolic. Wypadało się konkretnie, powietrze świeżutkie. Jutro jest szansa na latanie ;P

dzień #2

Po wczorajszym mega dniu dziś mogło być tylko… gorzej. Prognozy niby podobne, wiec była nadzieja na powtórkę z rozrywki. Już poprzedniego dnia ustawiłem się na transport na Stol. Po wyjściu z namiotu „szok” – jakby to powiedział Karol: pełne zamglenie, nieba nie widać. Ekipa z Polski zapewnia, że tutaj jest tak codziennie i że się podniesie… O 10:00 melduję się na parkingu koło Bar Teja. Jedna ekipa wjechała na Stol już o 9:00. Meldują pełne zachmurzenie i do 10m/s z W. Szybka decyzja – busy ruszają na Kobale. Mgła się podnosi, ale nieba nadal nie widać. Tak czy siak nie ma odwrotu. Na startowisku wiaterek ładnie podaje z SW. Wszyscy czekają. Z każdą chwilą coraz częściej widać niebieskie niebo. Pierwsze zające odpalają. Póki co głównie zloty; nielicznym udaje się utrzymać na żaglu. W końcu i ja startuje i… przez 1:20h kręcę się wokół Kobali jak na dobrym polskim krawężniku J Z góry widzę, że dojechała ekipa z PL. Odpalają. W powietrzu nadal bez rewelacji. Za to chmury rosną mocno w górę… W końcu łapie mocny komin i wyjeżdżam „w chmurę” – 350m nad start – mam dosyć kręcenia się w miejscu więc odpalam na W. Konkretnych noszeń brak – to raczej chmury ssą wściekle co jakiś czas. Coraz mocniej wieje z W. Nic przyjemnego - nie podoba mi się to. Dolatuję do połowy grani w stronę Kobaridu i zawracam w stronę campu. Bujam się bez planu, w końcu odpuszczam i ląduję na campie. Skwar niesamowity. Podsumowując: dzień bez historii, mocna odchyłka z W, nikt specjalnie nie polatał. „Zwycięzcą” dnia została Iza, która machnęła 70km na rowerze po fajnej trasie pod Stolem. Jutro ma padać – jedziemy do jaskini i nad morze J

niedziela, września 11, 2011

dzień #1

Wybór miejsca na podróż poŚlupną nie był przypadkowy. Dolina Soce miała pogodzić nasze nieco odmienne zainteresowania (odwieczna walka wspin vs latanie) i dodać od siebie kilka „wspólnych atrakcji”. Mieszkamy na campie (http://www.camp-gabrje.com/) w wypasionym namiocie wielkości naszej sypialni J Dookoła co tylko dusza zapragnie: wspin, latanie, rowery, góry, jaskinie, rafting, morze, dzika rzeka – jednym słowem Slovenia pełną gębą!

Już przed wyjazdem wiedzieliśmy, że z racji prognozy, dwa pierwsze dni podróży będą stać po znakiem glajta (Czappa) i roweru (Iza). Jeszcze w Polsce wysyłam sms’a do organizatora wjazdów na Stol – w odpowiedzi: „wszystkie busy pełne – może o 10:00 uda się gdzieś wcisnąć”. Zaliczamy więc podróż bez przystanków i na miejscu meldujemy się o 9:50. Średnio wyspany, bez śniadania, myślę tylko o tym aby dostać się pod te Cu, które od rana budują się nad graniami. Na parkingu chwila niepewności i udaję się wbić na 9go do jednego z busów. Iza w tym czasie udaje się na rekonesans rejonów wspinaczkowych, które mamy zamiar odwiedzić podczas nielotnych dni. Podróż leśnymi ścieżkami jak zwykle dostarcza wielu wrażeń – szczególnie gdy siedzi się „na” tylnej osi. Na górze pełno ludzi – weekend. Pierwsi odpalają i nieśmiało kręcą się na wysokości startu. Mi udało się niczego nie zapomnieć i po pół godzinie odpalam między krowimi plackami. Nosi. Wiatr lekko z W. Po tak długiej przerwie w górskim lataniu nie robię większych planów. Na początek ruszam w prawo odwiedzić Włochy. Wszystko fajnie, tylko podstawy chmur dosyć nisko i trzeba się ostro hamować, żeby ich nie wiercić. – szczególne, że co chwila śmigają szybowce i ~50 innych glejtów. Po kilku kominach docieram do „końca” grani. Nietety (stety) znów nie decyduję się na skok w kierunku Gemony . Zawracam i pruję (z wiaterkiem) na wschód. W głowie rodzi się plan

„klasycznej” trasy: skok na grań na północy, Krn i na Kobale. Jak uda się wrócić na lądowisku w Kobaridzie, będzie super - myslę. Przeskok robie sam. Trochę topię, ale na gołych ścianach szybko znajduję mocny komin. Dalej zauważam dwie Nove, które bardzo mozolnie wykręcają się pod piramidą. Ja na szczęście trafiam wczeniej na kolejny mocny „prąd wznoszący” i w trójkę spotykamy się na 2000m. Reszta lotu na Kobale przebiega bez większych atrakcji – starczył jeszcze jeden mocny komin. Nad Kobalą kręcę chmurę i w tył zwrot. Powrót w stronę Kobaridu bez większych emocji J Las ładnie oddawał i plan powoli zamieniał się w rzeczywistość. Gdy dolot do stacji benzynowej był już pewny zachciało mi się „więcej”. Tak - dorwałem kolejny mega komin J Tym razem wykręciłem „stabil w stabil” z szybowcem. Przeskok na grań Stola i w grupce kilku skrzydeł korzystamy z popołudniowego turbo żagla. Vario wesoło pika. Rzadko kiedy decyduję się na zakręcenie kółka. Prawie cały czas na pierwszej belce, gdyż wiaterek coraz mocniej daje z zachodu. Ze średnią prędkością 17-19km/h docieram do „ostatniego zakrętu” przed „końcem” grani. Jestem już maksymalnie wyrypany i głodny – zawracam. Powrót to relaks w

czystej postaci. Turbo żagiel cały czas działa, a wiaterek w plecy pozwala śmigać z prędkością szybowca ;) Przelatuje nad stacja benzynową – las cały czas oddaje – lecę dalej. Jestem już pewny, że siądę na naszym campie. Rozciągam jeszcze minimalnie trasę, lecę na camp i próbuje wylądować. Fronty, klapy, spirale, łoś-overy a wysokości nie ubywa. Wszystko nosi, łącznie z rzeką J W końcu udaje się usiąść. Prawie sześć godzin w powietrzu (po 600km podróży) uderza ze zdwojoną siłą. Ale w głowie tylko jedna myśl – poszła życiówka, może poszła 100ka! J Iza w tym czasie bada rejony wspinaczkowe i rozeznaje oferty canyoningu – tu też będzie srogo J

Maksymalnie zrypani uderzamy w kimę. Jutro prognozy trochę gorsze, ale trza latać / jeździć na rowerze.

A setka z plusem poszła :) XCC

czwartek, września 08, 2011

poślupna końcówka sezonu


Jutro ruszamy z Izą do Slovenii. W planach wspin, rafting, rowery, jaskinie, morze i... latanie :P

Prognozy dają nadzieje na... każdą z aktywności :)

Relacje 'live' tylko na blogu!

czwartek, sierpnia 11, 2011

Startowisko Alcudia


www.youtube.com/user/wikarolfilm?gl=PL#p/a/u/0/9qkp0f369Jw



środa, sierpnia 10, 2011

Port macierzysty ...

O godzinie 2:30 w nocy minęliśmy główki macierzystego portu w Barcelonie.
Z Majorki wypływaliśmy przy radiowych ostrzeżeniach o silnymwietrze (7 beuforta) i wysokich falach. Czekaliśmy na najlepszy moment, jednak nasz margines był bardzo mały ze względu na dzisiejszy, wieczorny lot do Poznania.

Byliśmy już zaprawieni w boju i mniej więcej wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Jednak fale wielkości domów, które rozbijały się o skaliste brzegi Majorki robiły wrażenie na tych co na wachcie, oraz na tych którzy podpokładem, jak w pralce. Każda czynność była prawie niemożliwa. Nie można było się napić, nie można było się przemieszczać po łajbie bez nowego siniaka lub guza.

Im dalej na północ tym więcej ostrzeżeń, że za nami pogoda zmienia się na sztormową. Tymczasem nas dopadła flauta, a o silnym wietrze przypominala tylko malejąca martwa fala. Popołudniem prognozyuspokoiły się i mogliśmyrozegrać na pokładzie słonecznym partię "W tysiąca".
A potem jeszcze jedną...
... i jeszcze jedną.

Skaczące co chwila koło łajby ławice ryb, które nazwałem "Tunaki" towarzyszyły nam przez większość rejsu, ale żadna nie chciała skusić się na kolorowego woblera wesoło płynącego na żyłce za łajbą. Widziałem też latające ryby. Ławica małych rybek wyskoczyła znad wody a następnie poszybowała kilka metrów nad wodą jak waszki przez dobre 50 metrów.

Niestety nie będzie dalszych fotorelacji. Podczas sztormowania straciliśmy aparat :( i bardzo nam z tego powodu smutno. Mamy jednak nadzieję, że filmy Jacha uzupełnią tą medialną dziurę.

W imieniu Eli i swoim dziękuje Kapitanowi i załodze, za rejs, przygodę, zdobytą wiedzę i głupawkę, mile i mokro spędzony czas. :)

Ahoj !

niedziela, sierpnia 07, 2011

Alcudia znowu









Znowu jesteśmy w Alcudii, tym razem po magicznym nocnym żeglowaniu. Dziś trochę tu polataliśmy, jutro spróbujemy też. Królem jak zwykle PlutoPilot ;)
Trochę już jesteśmy rozmiękczeni upałem, piwami i atmosferą. Obok huczy grecka knajpa, a chłopaki zgrywają traki.
Szykujemy się do ostatniego skoku do Barcy. Prognozy nie są zbyt pomyślne: ma wiać mocna 5tka ze wschodu i nieco zagarnie nas wysoka fala z mistrala z Zat. Lwa. Jesteśmy nastawieni na jednorazowe szarpnięcie i po 24h może być po wszystkim. Dzisiejsze posiłki raczej wylecą górą ;)

Jachu


A terazidziemy na frutti di mare...


Karol

Hop...





wtorek, sierpnia 02, 2011

dyndając na kotwie c.d.

To piszę ja - yach.
Karol mnie zagonił.
Sytuacja wygląda dosyć mizernie.
Wszystko się zaczęło od pogody, która również w tej części Europy jest paskudna. Najstarsi tutejsi żeglarze nie pamiętają takiego lipca.
Pogoda uniemożliwiła nam ze względów zdroworozsądkowych przeskok na Sardynię i Korsykę, gdzie liczyliśmy na poważne możliwości polatania. Siłą rzeczy musieliśmy sie ograniczyć do Majorki, gdzie odwiedziliśmy jedną porządną miejscówkę. Poza nią miałem plan awaryjny, by zaimprowizować coś na jakimś klifie albo pagórze.
Niestety wtedy przyszedł najpoważniejszy problem z jakim przyszło nam się zmierzyć mianowicie poważna awaria silnika. Mamy jeszcze zapasowy, przyczepny, ale nie nadaje się on do poważnych manewrów i długich przeskoków, poza tym rychło również zaczął szwankować.
To był pierwszy raz, gdy meldowałem przez radio "engine failure"...
Łącznie 2 dni szarpania się ze starym dieslem, bezsensownie zabudowanym tuż nad zęzą, nie przyniosły rezultatu. Wiemy już wszystko na temat popychaczy i regulacji zaworów w starych Renault marynistycznych. W zasadzie moglibyśmy tu zostać i otworzyć z Karolem mały warsztat naprawczy...
Poza silnikiem reszta łódki też się nieco rozłazi, wszystko tu poklejone taśmą, skręcone drutem i związane sznurkiem.
Niemniej wierzę cały czas, że taka metoda wyprawowania ma sens, tj. używanie jachtu do przemieszczania między lataniem i wspinaniem oraz fajny jachting sam w sobie. Bogatsi o doświadczenia planuję w przyszłym roku podobny trip, tym razem większą łódką, lepiej wyposażoną i lepszej jakości. Dziś rozpocząłem robienie przygotowawczych notatek do tego wypadu ;)

Dzisiaj cały dzień czekaliśmy na kotwie, aż falowanie nieco osłabnie, by bezpiecznie wyjść z portu. Od jutra jeszcze ze 2 dni na południe, aż do Punta Salinas i legendarnej drogi wspinaczkowej DWS Chrisa Sharmy na wielkim łuku. Potem rozpoczynamy procedury powrotne do przeskoku do Barcelony. 8 sierpnia w tym rejonie spodziewany jest jest sztorm, którego nasza łupinka prawie na pewno nie przetrzyma, do tego czasu chciałbym już pić sangrię w porcie.

W zasadzie nie wiem po co to piszę i tak nikt tego nie czyta ;)

Dobrze, że chociaż ciepło jest ;)

Pozdrawiamy całą bandą:

yach, Michał, Karol&Ela

PEES: a jak ktoś ma fb to tutaj mała próbka: http://www.facebook.com/video/video.php?v=10150272881969483&comments&ref=notif&notif_t=video_comment


Foty













wtorek, lipca 26, 2011

Alcudia

Dotarliśmy do Alcudi, miejsca gdzie chcemy spróbować polatać. Jednak na startowisko wybraliśmy się dopiero po 18:00. Jest to taki nasz Rudnik. Lecz dreptać trzeba z samego dołu.
Na szczyt dotarliśmy około 20:00 i kończyła się bryza. Rękawy wokół szczytu pokazywały sprzeczne kierunki. Ogólnie było za słabo.
Znależliśmy dwa starowiska. malutkie, bez możliwosci rozbiegu, bardzo skaliste.
Moje trzy nieudane próby skończyły się kilkoma siniakami. Jachu dał kilka ksieżycowych skoków po skałach i też dał susa w kolczaste kszaczory.
Po wszystkim Jachu podsumował:

"Dobrze, że tylko tak nas, debili pokarało"

Opanowalismy się i złożyliśmy glajty. Ale to nie koniec głupich pomyslów. Postanowiliśmy iść na skróty do portu. Nie wiel ile razy człowiek w zyciu musi popełnić ten błąd, by wiedzieć, że wcale nie jest szybciej na skróty.
Schodziliśmy żlebem bez żadnej ścieżki. Oczywiście zaczęło się robićcoraz bardziej stromo i ciemno. Kozice górskie przyglądały nam się dłuższą chwilę myśląc:

"No takich desperatów to dawno tu nie było..."

O latarkach, bez liny zeszliśmy do drogi, która była kilka metrów niżej. Pionową skałę Michał pokonał bez wiekszej trudności. Jednak z glajtami było ciężej.Przedzieraliśmy sięza tem po kszacorach dalej. :)

W końcu dotarliśmy do cywilizacji i wypiliśmy chlodne piwko.

Dziśjest strasznie gorąco, strasznie. Nic nie daje ciepła w morzu woda - nie da się ochłodzić. mimo to ubieramy się w koszulki by dalej sienie opalać jeszcze raz idziemy na startowisko. Nie ma kompletnie wiatru, ale liczymy na bryzę.

Wszystkiego Naj, dla Mojej Mamy w Dniu Imienin! @->--

poniedziałek, lipca 25, 2011

Tak, tak ... żyjemy...

Tak długa zwłoka pierwszym postem z wysp była spowodowana brakiem dostępu do neta, ale głównie tym, że przed przeskokiem na Majorkę ani w jego trakcie nie było ani czasu ani możliwości by zrobić cokolwiek a trafianie w literki byłoby porównywalne z chaftowaniem krzyżykowym na grzbiecie dzikiego byka. przeskok był dość szybki, ale doświadczył nas dotkliwie.

Posłuchajcie...

Do Barcelony przylecieliśmy zgodnie z rozkładem po 20:00. Na miejscu okazało się, że znalazł się kupiec na naszą łódkę i możliwe, że jutro popłyniemy inną. Udaliśmy się metrem do portu by sprawdzić jej stan i okazało się, że wypłynięcie nią na tak długi rejs było by dość ryzykowne.
Jahu, załatwił nam nocleg w mieszkaniu znajomej znajomego, której nie było, a klucze ma kumpel osoby wynajmującej pokój i zostawi go w portierni... :) ogólnie nikt nic dokładnie nie wiedział, a w mieszkaniu spotykaliśmy to co chwila innych sympatycznych mieszkańców, meksykanów, Francuzów i innych - nieznanych. :)
Dnia następnego Ela i Karol udali się na zwiedzanie miasta, a Jahu z kuzynem Michałem po niezbędne zaopatrzenie na rejs w tym dodatkowy akumulator na jego wszystkie elektronieczne gadżety :) Łajba była gotowa do wypłynięcia o północy. Ostatni prysznic w porcie i wypłynęliśmy około 1:30.

Przeskok...

W nocy było jeszcze spoko, płyneliśmy na silniku. Ela z Karolem pierwsza wachta. Zmiana po 2 godzinach. Gdy robiło się jasno usłyszałem, że silnik zgasł a Jahu rozwinął genue.
Potem w ordynarnym skrócie to: rzyganie, rzyganie i rzyganie. Celowo użyłem tego słowa trzy razy. Ela, Jahu i Michał na zmianę zajmowali miejsceprzy zawietrznej burcie. :) Mnie ominęło, ale było blisko.
Po całym dniu zmagań przyszła kolejna noc. Spać się nie dało. Ela i Karol w kajucie dziobowej jak w pralce, Jahu zmieniając kolory leżał w swojej koi i wydawał rozkazy - jak mógł. :) Michał bez słowa z uśmiechem ruszał na swe wachty urozmaicając je nieustannie zaglądając za burtę.

Dopłynelismy do jednego z pólnocno-wschodnich portów około 1:00 w nocy. Na brzegu dwie młode osoby zaproponowały nam po angielsku pomoc. Okazało się, że to Polacy w dodatku znajomi Jaha z Polski. Jaki ten świat mały...

Balowaliśmy z nimi dwa dni. By wczoraj wypłynąć do wschodniej zatoki, gdzie mieliśmy spróbować polatać. Jednak pogoda nam nie pozwoliła. Padał ciągle deszcz i było tak zimno że na wieczorny spacer wybrałem się w ocieplanych spodniach i zimowej kurtce.

Dziś jest już upał, zjemy śniadanie i wracamy odrobinę na północ by jeszcze raz spróbować polatać. mamy nadzieję na spotkanie lokalnych pilotów, gdyż miejscówka jest dość osobliwa.

Do usłyszenia w kolejnym poście. Mam nadzieję że już wieczorem.

Ela, Jasiu, Michał, Karol

Ahoj

środa, lipca 20, 2011

Cześć,

Dziś o 17:25 rozpoczynamy trzytygodniową przygodę na morzu Balearskim. Pod żaglami chcemy pokonać ponad 1800 km zwiedzając Majorkę (Ibizę), Sardynie, Korsykę oraz wrócić do portu w Barcelonie.

Wody pełne delfinów, rekinów i piratów pokonamy na łajbie "Dufour 1800".





Jestem, pewien, że dzięki uprzejmości Czappy, będziemy mogli publikować nasze zmagania za każdym razem gdy znajdziemy się w zasięgu telefonii komórkowej. :)


Ahoj!


poniedziałek, lipca 18, 2011

Leszno


Po dłuższej przerwie postanowiliśmy zawitać do Leszna. Prognozy przewidywały wiatr z S, czyli wprost na Poznańskie strefy. Niezrażeni tym faktem, piloci stawili się licznie na terenie aeroklubowego lotniska.

Plan był prosty - zmieścić się między CTR Babimost, a TMA Poznań z sufitem na 1000m. Jedyna droga przy tym kierunku wiatru to lot pod TMA 2000m. Plany planami, a wyszło różnie.

Większość za nas lądowała w Bukówcu Górnym - totalne centrum duszeń tego dnia! Koniec końców łapaliśmy stopa w 4 osoby (Karolina, Krzysztof, Grzegorz i ja). Najdalej udało się zawiosłować Isiowi, który jednak zappomniał wymienić baterii w GPS i przy braku rozeznania stref lądował w okolicach Wolsztyna. Karol doleciał pod Śmigiel. Reszta wykręciła 20-30km.