piątek, kwietnia 29, 2011

Garda - flauta i deszcz

Czy uwierzycie, że istnieje deszcz, który pada 1 min, ma krople wielkości oliwek (nawiązanie do kolacji) i gęste tak, że potrafi zmoczyć człowieka do gaci. Daje mu ostatnią szansę, bo więcej suchych rzeczy nie mam. Dziś padał taki deszcz wiele razy. Intensywnie i krótko. Są to wakacje gdzie jednego dnia ubieram zimową kurtkę i tego samego dnia paraduje w samych kąpielówkach. Po 4 godz flauty ruszył się wiatr z którym dopłynęliśmy do tytułowej Gardy. W mieście nie zaskoczyło mnie nic poza piękną promenadą i zgrają czarnoskórych handlarzy wszystkim. Kupiłem: zegarek, kurtkę adidasa, scyzoryk szwajcarski made in china, wielbłąda, wierzę Eiffela :) Zwiedziliśmy miasteczko i spłoszeni deszczem pijemy limoncino w salonach Aurory. Koniec i bomba, kto czytał ten ... Niech zajrzy jutro, bo wracamy na balety na miasto. Dzięki za prognozy.

Garda - bez słońca...

Nie mogliśmy się dziś opalać, ale za to przepłynęliśmy spory kawałek zatrzymując się w Porto di Toscolo. Po dzisiejszym dniu dostrzegliśmy ogrom jeziora, a ja poznaje jego zwyczaje wiatrowe. To dziwne ale przy brzegach starymie kręci. I nie są to ani rotory ani zawietrzne, gdyż występują po obu brzegach. Cieliśmy więc środkiem mijając kolejne miasteczka. Jesteśmy na tyle daleko że nie ma gór. Jest też wyraźnie ciepłej wieczorem. Brak spływu. Miasteczko najmniej turystyczne. Można tu kupić mleko prosto od krowy, ser domowej roboty, 'presutto', i oliwki z beczki. Skorzystalimy. Ah zapomniałem o wszędobylskim Limoncino. Podobno wizytówka Gardy. Teraz siedzimy w porcie oczekując na prognozy. Najlepiej te słoneczne.

środa, kwietnia 27, 2011

W drodze na południe...

Noc upłynęła w burzy z silnym deszczem i błyskawicami. Nam jednak miło spalo się w łajbie, a sutkający o pokład deszcz nie zachęcał do wstawania. Mimo to już o 8.00 płyneliśmy na południe. Wykorzystując północny wiatr. Wiało mocno i jednocześnie się wypogadzało. Wiatr ucichł około 17.00. Widziałem wtedy 2 glajty. Loty tandemowe z monte baldo. Resztę dnia spędziliśmy na opalaniu, łowieniu ryb i kaczek oraz zwiedzaniu załączonej zatoczki. Jutro postaramy się dopłynąć jak najdalej na południe by w końcu iść do Gardaland.


wtorek, kwietnia 26, 2011

Rubinowy liderem!

Nasz niezrzeszony kolega Maciej aka Rubinowy Książe (niestety fotka gdzieś zaginęła) lideruje w klasyfikacji Paralotniowego Pucharu Srebrnej Góry!

Gorąco zachęcamy do udziału!

Garda - obfity dzień!


Dzisiejszy dzień był bardzo obfity. Rano wybraliśmy się do riva del garda. Wypłynęliśmy zbyt wcześnie gdyż wiał jeszcze północny wiatr i musieliśmy halsować. Jak co dzień przed 13.00 wiatr odwrócił się na południowy. Niesamowita jest okresowość i dokładność jego kierunków. Przy jednym z postojów podpłynęli Carabineri. Ależ mnie wystraszyli. O dziwo nie chcieli nic. Żadnych dokumentów, patentów itp. Zapytali tylko czy wszystko ok. Pod koniec dnia widzieliśmy ich jeszcze raz jak pomagali przy wywróconej żaglówce jakieś Niemki. Mocno tu wieje. Nie wiem jak się tu lata i ląduje przy takim silnym wietrze dolinowym. Myślę, że jutro będę w okolicy lądowiska i sprawdzę czy tam też tak dmucha. Przy okazji podziękowania dla Serafina i Jacka za prognozy. Prosimy o jeszcze. W porcie w riva zaprzyjaźniony wcześniej przez internet Mateo przyjął nas miło, ale że był szef to za noc w marinie zarządzał 30 e. A Jachu mówił że max 10 będą chcieli. :) nie skorzystałem z tej oferty. Po spacerze, kupnie winka wypłynęliśmy do Torbole. Świetna mieścina gdzie pizza w mini porcie kosztuje 5.5 e i gdzie jadłem najfajniejsze lody. :) w tym też mieście nocujemy. Za darmo ! W widocznym na zdjęciu porciku. Widok jak z obrazka oświetlone knajpki i bary stojące tuż nad wodą. Ja łapie dziś ryby, Ela ...prostuje włosy. Cennym prądem. :) może pójdziemy na tańce, bo słychać ciche włoskie disco. :) jutro wstanę wcześnie rano by na północnym wietrze zapłynąć jak najdalej na południe. W końcu czekają nas 2 dni w Gardaland . To wesołe miasteczko na samym południu jeziora. Spotkałem dziś ekipę z polski z poznania z ławicy :) był to sam Mysza. Znany instruktor. Zaoferował nam pomoc w każdej dziedzinie. Noclegu, naprawy żagli, knajpy, portu. Ale nic nie potrzebowaliśmy. :) podziękowania dla Czapy dzięki któremu czytacie to wszystko. :) Wszystkiego najlepszego dla mojej Mamy w dniu urodzin!

poniedziałek, kwietnia 25, 2011

Garda - W końcu na wodzie!


Dotarcie nad Gardę nie było łatwe. Znalezienie kempingu z wolnym noclegiem graniczy z cudem. Na szczęście mieliśmy wszystko wcześniej przygotowane i miło przywitała nas Francesca. Spaliśmy na półce skalnej gdzie mieściło się auto i łajba oraz dwa namioty uraczonych włoskim winem Angoli. :) prysznic i spać. Rano śniadanie i zaczęliśmy szukać slipu. Miejsca do wodowania łajby. Okazało się to dość trudne co może wydawać się dziwne na 55 kilometrowym jeziorze. Tu tylko dla gości hotelowych. Tu tylko łódki bezkabinowe, tu tylko dla surfingów. Tam proszę, ale za 20 e. W końcu pod samym nosem uprosiłem panią i łajba stanęła na wodzie. Wcześniej przyczepa ugrzęzła przy samym brzegu w drobnych kamyczkach. Mając na uwadze że na lądzie prawdziwe skorpiony, węże i inne dziwctwa widziane tylko na discovery, odbijamy od brzegu. Wiele niemiłosiernie. Terma po skałach ciągnie prawie wodę z jeziora za sobą. :) wiedziałem dziś jednego glajta! mnie oczywiście dopadła migrena taka prawdziwa :( więc resztę dnia spędziliśmy na bojce gdzieś przy brzegu. Teraz siedzimy na skale, pijemy piwko. Jest ciepło i spokojnie. Czuć wspaniałe zapachy ziół. Łajba spokojnie buja się na małych falach a w oddali widać migóczacę światła Limo sul garda i riva del garda co jest naszym jutrzejszym celem.



niedziela, kwietnia 24, 2011

Garda - ciężki dzień drugi...

Droga nad Gardę mijała dość sprawnie, mimo trzystu przystanków w poszukiwaniu butli z gazem. Super zabawa z prawie tonowym ładunkiem uczepionym za hakiem. Jednak los postanowił urozmaicić nam wycieczkę. 150 km przed Monachium w tylnym kole auta zaciął się hamulec. Dało się jechać ale rozgrzana do czerwoności felga dawała o sobie znać znakami dymnymi. Wycieczka stop. Jest niedziela, święto wielkiej nocy. Czy można wybrać sobie gorszy dzień na szukanie mechanika w tym przepięknym kraju? Automapa i pierwszy strzał w poi. Pana mechanika zastaliśmy przy obiedzie. Powiedział że dziś i jutro nikt nigdzie tego nie zrobi. Jednak zaraz potem ustąpił mając wizję koczujących przed domem polaków z łajbą. Rozebrałem z nim koło hamulec oczyszczony i naprawiony w 20 min. Bez narzędzi 6 godz na autostradzie nie dało efektu. :) odprężeni ruszyliśmy dalej odwiedzając kolejne stacje na których nie ma butli z gazem. Teraz dojeżdżamy do Bolzano i Ela przegapiła zjazd. Chyba zaraz będziemy w Bassano. :) słoneczna italia przywitała nas deszczem. Myślę że dziś również prześpimy się w łajbie na przyczepie. Fajnie. Ale nie buja. Do usłyszenia z wody jutro. Dla przybywających: częstotliwość: 144.025

sobota, kwietnia 23, 2011

Start przy zachodzącym słońcu...

...czyli Ela i Karol ruszają na Gardę!
Pomysł który powstał prawie rok temu w ciemnym, zimowym i nudnym dniu właśnie zaczął być realizowany. Nie przestraszyły nas deszczowe prognozy i jadąc 70km/h zmierzamy ku krainie wielkich gór i jezior. Za nami ochoczo bierzy Aurora. Trzymajcie za nas kciuki, ślijcie prognozy. Do usłyszenia w kolejnym poście!

środa, kwietnia 20, 2011

Leszno - szczęśliwy los!



Miniony weekend zapowiadał się „przelotowo”, niestety sobotę musiałem sobie odpuścić, ale… „… ale za to niedziela, ale za to niedziela będzie dla … mnie”;) tak sobie wmawiałem patrząc na piękne sobotnie szlaki na poznańskim niebie [cioss nie lata w łatwiźnie ;)-dopisek Gohy]. Jak się później okazało w Lesznie nie było tak cukierkowo jak mi się wydawało.

Niedzielny poranek nie zachwycił, szare chmury i pełne pokrycie – gdzie ten błękit? pytałem. Mimo to zdecydowaliśmy się wypuścić za miasto:). Krótka wizyta u Bejów i weryfikacja pogody w necie - nie ma tragedii na zdjęciach satelitarnych, widać że będzie „okno”, więc jedziemy na start. Kilku chętnych na latanie już jest, ale nie ma tłoku – jak w sobotę.

Zapowiadane „okno” się otworzyło, słoneczko zaczęło przygrzewać, więc pierwsze liny już zajęte – Kominiarz i Jurek na tej nieujarzmionej lotni. Następna para Bąbel i Balon, później Marlena i ja. Śmietanka z Fly2live XC już w powietrzu – niestety nie za wiele ugrali, mieli puste losy. Teraz nasza kolej, widząc jak „wyścigówki” szybko wróciły na start nie robiłem sobie wielkich nadziei, jednak promyk daje Marlena, która startowała jako pierwsza i dzielnie walczy w powietrzu udowadniając, że „niebieskie Mescale nie olewają kominów” :D. Startuję, o dziwo podnóżek był tam gdzie trzeba więc wsiadłem bez problemów, i zaczęło się … skrzydło zrobiło się bardzo ruchliwe, ach! ta wiosenna terma, końcówka holu w kominie co skutkuje lekkim strzałem przy wczepieniu. Zaczynam kręcić w kierunku Marleny, jest szansa, że coś z tego będzie, a koledzy na starcie widząc co się dzieje zaczęli się sprężać. Kominy nierówne, skrzydło trochę się szarpie - nie jest lajtowo, ale ciągle do góry metr po metrze, coraz szybciej! Szkoda tylko, że Marlena wypadła z gry, widziałem jak szykuje się do lądowania. Zostałem sam, 1000 m za mną, a ja ciągle się wspinam w kierunku chmury, jest 1500m - super!
mogę rzucić się przez las, spokojnie kręcę dalej, ale w powietrzu już nie jest przyjemnie – zimno, szaro i turbulentnie, do podstawy trochę brakuje – trudno, na vario ponad 2000 m nad start - ŻYCIÓWKA! Starczy tej szarpaniny, daje dzidę z wiatrem i uciekam spod chmury szukać szczęścia gdzieś dalej. W radio słyszę że o kolejnych startach – bez powodzenia w powietrzu, a byli tam „wyjadacze” więc warun był kapryśny! Dalszy lot to już wytracanie wysokości w mocnych duszeniach i częściowe odrabianie strat w pojedynczych kominach, pojawił się nawet profesorek, chwilę razem kręciliśmy;) ale kiepska była z nas para, więc każdy poleciał w swoją stronę. Szukałem szczęścia nad Poniecem, ale to było za mało by później opowiadać ja to wygrzebałem się z d… .Stwierdziłem że skoro nie mogłem do góry, to może na długości coś dorobię, oddalając się z wiatrem bezpiecznie wylądowałem robiąc KOLEJNĄ ŻYCIÓWKĘ - 27 km!. Po wylądowaniu nie obyło się bez 1000 pytań do… od obserwatorów moich poczynań :) Gosie dwie zabrały mnie w drogę powrotną (dziękuję), informując że jako jedyny zrobiłem dziś przelot. Naprawdę wyciągnąłem szczęśliwy los, biorąc pod uwagę, że to było moje ostatnie latanie w najbliższych miesiącach.

Cioss.






sobota, kwietnia 16, 2011

51°51'N 16°34'E...


... czyli Leszno.

Po 2 nielotnych weekendach głód rzadszego powietrza stał się lekko mówiąc upierdliwy. Na szczęście prognozy dawały szansę na oderwanie się od gleby już w sobotę. Krótkie negocjacje i szybka decyzja: warun niejednoznaczny, więc uderzamy za miedzę: Leszno! Po drodze widać pierwsze Cu - niektóry mocno wybudowane.

Lotnisko w Lesznie już dawno nie widziało tylu glajciarzy. Niestety start udało się rozłożyć dopiero o 12:30. W tym czasie niebo przykryły kolejne Cu (często w dzikich grupach). Kilka pierwszych osób wystartowało jeszcze w pełnym słońcu. Kolejne musiały sobie poradzić z rozległym cieniem.

Każdemu dane było oderwać się od Ziemi. Niektórym udało się długo na Nią nie wracać.


Mnie po holu od razu zabrało lekkie 0,1. Grzecznie przedryfowałem nad start, gdzie zauważyłem wyjeżdżającego Macieja. Belka i po chwili wspinamy się razem. Niestety brak dźwięku w vario, skutecznie uniemożliwił Rubinowemu centrowanie komina. W dalszą drogę ruszyłem sam. A po drodze: 1x cloudbase (2000m, -2°C), 1x kręcenie z profesorem oraz nieskończona ilość klawych widoków. Zimno dość - jeszcze za wcześnie na letnie rękawice. Błąd taktyczny (i oczywisty brak noszenia) posadził mnie na 40km. Jak nigdy udało mi się złapać stopa (na lotnisko w Lesznie!).

Jutro powtórka z rozrywki? Zobaczymy - windę wystawiają od 10.oo...

poniedziałek, kwietnia 04, 2011

Pierwsze loty… za płoty - Leszno!


Cioss nadaje:

Bardzo ciepła niedziela oraz południowo-wschodni wiatr dawał nadzieję na porządne latanie w górach, niestety z braku czasu oraz w związku z oczekiwaniem na małego Janka :D wybraliśmy „wariant leszczyński”. Kierunek i siła wiatru nie dawało nadziei na dalekie przeloty … chyba że w CTR!, dlatego wyjazd w południe bez napinki na latanie był dobrym pomysłem. Wizyta w domu Bejbów była obowiązkowa, skusiliśmy się na obiad przed wypadem na lotnisko (na wszelki wypadek gdyby jednak udało się dłużej powisieć ;). Start JacekJJ rozłożył przy Tajwanie, lotniarze już się holowali i widać było po ich lataniu że górą trochę dyma, ale podobno już słabło. W końcu czas na „rozprostowanie skrzydeł”, po chwili pomarańczowe glajty były nad naszymi głowami; pyszna zabawa przeplatała się chwilami w pokaz siły gdy wiatr się wzmagał. Bejb wspaniale panował nad Dragonem, ale to nie jego rozmiar skrzydła, zaproponowałem więc by przerwał ten nierówny pojedynek i oddałem mu we władanie moje Chilli. Pomimo czasowego (mam nadzieję) porzucenia aktywnego latania pokazał że „to” jest jak jazda na rowerze – tego się nie zapomina. Czas mijał, na zająca odpalił kolega Krzysztof oddalając się z wiatrem, mnie jednak nie ciągnęło w powietrze, marudziłem że za mocno wieje, że nie mam napinki, że może później… to strach przed pierwszym holem w sezonie ;D W końcu krótka piłka od JackaJJ: „Lecisz? Jak nie to zwijamy liny!”, Bejb p.o. kierownika startu oraz nasze Tandemy (Gosia&Goha) z kocyka zachęcały do podjęcia rękawicy! Jest decyzja – OK.! lecę… . Po chwili (dłuższej;) byłem już wpięty do liny, kierownik startu dokładnie wszystko sprawdza, jest dobrze! Jeszcze prośba do Daniela o delikatny hol i Bejb wygłasza znane formułki, a na koniec …
JAZDA, JAZDA, JAZDA. Trzy kroki i jestem w powietrzu, a to pech! podnóżek się podwinął lecę „na Jezusa” ;D. Nie jest źle, choć czasami czuć, że skrzydło ostro się cofa, wypięcie na ponad 400 m, zwrot i … jest cudownie, okrzyk radości idzie w eter, koledzy lotniarze się śmieją – no co! w końcu czeka się całą zimę na ten moment. W powietrzu „spokojne duszenia”, wiaterek laminarny, można się wyluzować pilnując tylko by nie oddalać się z wiatrem bo może być problem z dolotem. Na chwile zamykam oczy, odchylam głowę i ramiona… lecę, pragnę osiągnąć nirwanę! ;) Trochę zabawy i lądowanie, biegiem do liny i kolejna JAZDA, JAZADA, JZADA! I znowu zabawa i lądowanie, i jeszcze raz i jeszcze raz! Dosyć, na dziś wystarczy, adrenalina się udzieliła jak przy pierwszych holach w życiu. Mimo że dało się tylko centrować duszenia jestem zadowolony. Pakujemy się i wracamy na bazę u Bejbów gdzie świętujemy rozpoczęcie sezony przy grillu. Tak się rozpoczął mój sezon 2011!