
Po uroczej wizycie w oceanarium, z włoskimi lodami w ręku, leniwie podnieśliśmy żagle i wypłynęliśmy w długą drogę powrotną. Pogoda piękna. Lekki południowy wiatr pchał nas w kierunku Sirmione. Bardzo chcieliśmy jeszcze raz skorzystać z wód termalnych. Ponieważ wiatr niemal zupełnie ucichł zacumowałem prowizorycznie do pomstu zaraz przy naszym naturalnym jacuzzi. Było tam płytko a w słońcu, przez krystaliczną wodę widać było karpie na tle malowniczych skał. Fale ustały zupełnie. Dzięki temu woda w źródle nie mieszała się tak bardzo z wodą z jeziora. Kąpiel była cudowna. Spotkaliśmy Polaka poznanego przy pierwszej wizycie. Nagadaliśmy się o wszystkim, czas mijał błogo. Janusz polecił nam restauracje z świeżymi polpo czyli ośmiornicami. Udaliśmy się tam prosto po kąpieli. Jak nowo narodzeni i wymoczeni aż do zmarszczek. Po kolacji już nie chciało się płynąć dalej. A obżarstwo i perspektywa kolejnej porannej kąpieli przeważyła i postanowiliśmy zostać na noc. Pierwsze błyskawice i deszcz obudziły nas około 1.30. Ale sadzać że to przelotnę śpimy smacznie dalej. Ostra jazda z wiatrem i co chwilę zwiększającymi się falami zaczęła się po drugiej. Początkowo nawet było śmiesznie, że aż tak nami rzuca, że nie da się swobodnie leżeć. Fale miały kilkanaście kilometrów by się rozpędzić i finalnie spiętrzyć na wypłycaniu, dokładnie w mielcu gdzie byliśmy. Następnie odbijały się od śląskiego falochronu by ponownie w nas uderzać. Jak na złość. Mam nadzieję że podziałałem na waszą wyobraźnię, bo od tego momentu było już tylko gorzej. Wiatr nasilał się coraz bardziej. Do tego stopnia że nad ranem podarł wimpel. Ponieważ sytuacja stawała się mniej wesoła, postanowiłem zerknąć na cienką linkę, która tego dnia była cumą. Było zimno. Mniej niż 10 stopni. Ubrałem zimową kurtkę i spodnie. Gdy wypatrzyłem, że miota nami między co chwila znikającymi i pojawiającymi się w falach skałami gorączkowo starałem się zdublować liny mocujące, bo tylko one chroniły nas przed rozbiciem łajby na skałach za plecami. Dołożyłem 3 liny i kotwice, która cudem stabilnie zaczepiła się o skalę. Rzut kotwicą w świetle czołówki, deszczu i na takim rodeo nie jest łatwy. Podczas jednej z prób, tracę równowagę, upadam na dziub łajby i w końcu spadam do wody. Myślałem tylko o tym, że szalejąca koło mnie łajba może mnie przygnieśc do skał pode mną. Szczęśliwie wychodzę spod łodzi ale napite lodowatą wodą ubranie utrudnia wejście na szalejącą łajbę. Ela pomaga mi wciągnąć się na pokład, szybka analiza stanu ... Wszystko ok. I . . . Humor dopisuje. :) wybuch śmiechu. W tych błyskawicach, wietrze, deszczu i zimnie, po środku nocy było to podwójnie śmieszne. Przestało być śmiesznie gdy kolejno liny nie wytrzymywały i pękały przetarte. Walczyliśmy do 7.00 o utrzymanie pozycji. Wiatr nie malał. Padła decyzja o próbie odbicia od brzegu, ale jak na żaglach manewrować w tych skałach? Na silniku nie dam rady choćby dlatego że fale są tak duże że pracująca śruba będzie wystawać co chwila z wody. Nie było na co czekać, bo kotwica już nie trzymała i wisieliśmy na dwóch w połowie przetartych linach. Ela za sterem i silnikiem. Ja z nożem na dziobie. Wybraliśmy moment gdzie fale były mniejsze i start. Silnik pełna moc. Potrzebowaliśmy zaledwie kilku metrów by ominąć znak informujący o niebezpiecznym wypłycaniu skręcić i migiem odpalić fok. O dziwo silnik powoli pchał łajbę pod wiatr i fale. Myślę ... Kurdę, damy radę. Jeszcze metr, komenda padła fok strzelił jak poduszka powietrzną w aucie i piękne ciągnie nas na głęboką wodę. Odetchnąłem i ucieszyłem się trzymając mocno ster, który w tym momencie podbił tak mocno, uderzając w skały że wypadł z uchwytów. Silnik był już podniesiony, a wiatr momentalnie odwrócił nas wprost na kolejne skały i sterczący tam pal ostrzegawczy. Starałem się trafić sterem w jego zawiasy ale z tą prędkością i falami nie miałem szans. Nie miałem też siły by zmienić kurs ręcznie. W końcu trafiłem, odwróciłem wyrok gdy łajba wpadała na betonowy pal ostrzegawczy. Przeskoczyłem Ele, odbijając od dziobu okrakiem stanąłem na łajbie i palu zmniejszając siłę uderzenia. Było za późno. Łajba uderzyła z hukiem, a ja powiedziałem na głos, czego nie pamiętam: koniec z nami. Szybka ocena sytuacji. Ostatnia szansą. Pozwolić łajbie zdryfować za pal w stronę skał i ponownie odpalić zwiniętego już foka. Brawo dla Eli! Szarpnął nas i szczęśliwie, z pododrionym mieczem i sterem wypłyneliśmy na głębokie wody gdzie po wstępnej ocenie strat popłynęliśmy do najbliższego portu. Okazało się że to tylko kilka rys. Była to pierwsza noc poza portem. Pech, trochę zlekceważona zmienna alpejska pogoda i wiele wrażeń i nauki. :) dobrze że tak to wszystko się skoczyło. Po prysznicu, obiedzie i drzemce ruszyliśmy dalej w pełnym słońcu. Na dowód czego kolejne zdjęcie. Uwaga! Ankieta. Kto to przeczytał proszony jest puścić sygnałek na numer +48504144269 czyli mój. :)