Pyragliding
Cross-Country Team
czwartek, marca 15, 2012
Akcja Paka
niedziela, marca 11, 2012
SG czyli początek sezonu
W pierwszy weekend marca pogoda zawiodła. Dla mnie OK - akurat musiałem pracować. Głód latania jednak wielki. Wszelkie prognozy dawały nadzieję na wtorek, na Srebrną Górę. Wiatr NE, 5 m/s, czyste niebo, ~0*C. W pracy wolne, trzeba było tylko znaleźć towarzyszy. Isiu bierze urlop. Karol, który kilka dni wcześniej odebrał nowego Mentora, odwołuje kurs tańca i dołącza do nas. Rubinowy w ostatniej chwili rezygnuje - jedziemy w 3kę. Z Poznania rusza jeszcze Łukasz z 3ma kolegami. Na trasie sprawdzam po raz kolejny ICM - siła słabnie, niepewność wzrasta. Po drodze nic nie wieje. "Ale to Srebrna, magiczna górka, musi być dobrze" - myślę.
Na miejsce docieramy przed 11:00. Tu już trochę lepiej - górka zbiera wszelkie podmuchy z okolicy. Jednak nadal słabo. Wiatromierz pokazuję ok 3m/s na uśredniaczu. Co chwilę przechodzą jednak silniejsze podmuchy - czyżby terma? Nie po to jechaliśmy te 240km, żeby stać - szpeimy się z nadzieją na coś więcej niż zlot. Z obawy o stan startowiska zabrałem 6kę. Wszędzie jednak sucho (na lądowisku również), trochę śniegu zalega jeszcze w lesie.
Co jakiśczas trafiamy na mocniejsze noszenia, które można zakręcić - to już pewne - terma pracuje. Bujamy się tak z Karolem ponad godzinkę. Isiu siada trochę wcześniej, po rzuceniu się na pierwszy punkt nowego zadania PPSG. Łapy marzną, ale nie odpuszczamy i we dwójkę zapuszczamy się najpierw nad twierdzę, a potem coraz dalej na północ. Mi udaje się zahaczyć pierwszy punkt, pierwszego zadania PPSG i wrócić nad start. Tam decydujemy się polecieć na 2. punkt. Przeskok jednak nas spłukuję i kończymy pod górką. Wiatr siadł zupełnie. Kolejni zawodnicy odpalają tylko po to, by za chwilę wylądować. Pakuję się i prawie cieszę na rozgrzewający spacerek pod górkę.
Na starcie niemal cisza. Czekamy wiedząc, że Srebrna zawsze działa po południu. Po 14:00 odpalamy po raz drugi. Isiu i Karol bujają się swobodnie. Ja dwa razy zaliczam przymusowy top-landing. Po jednym z nich mocuję się dobre 15 minut z krzakiem róży (dobrze, że zabrałem 6kę ;). Chłopaki lądują, a ja odpalam po raz ostatni, bez większych nadziei. Na starcie zostały już tylko 3 osoby, reszta się zwija. Wygrzebuję resztki koncentracji i... latam nad górką ponad godzinę :) Jest ciepło, widoczki w zachodzącym słońcu przednie. Tylko "z nudów" ląduję.
Obiad w Górskiej Perle. Kilka "nie chwaląc się" telefonów i ruszamy do Poznania.
Srebrna Górka znów pozwoliła udanie zacząć sezon.
wtorek, września 20, 2011
czwartek, września 15, 2011
dzień #6
dzień #5
dzień #4
K***a! Karta SD została w kompie… to jedyna (prawie) wtopa tego dnia. Ale od początku. Po wczorajszym rest’cie i lokalnej burzy, na dziś wszelkie prognozy zapowiadały dobre latanie. Od rana miał wiać E odkręcając się koło 14:00 na SW – jednym słowem warun idealny na duży docel-powrót z Kobali. Rano jak zwykle gęsta mgła. Kamerka na Triglavie pokazuje jednak pełną lampę – będzie dobrze. Dzień zgodnie z małżeńską umową zaczynamy od wypadu na krótki wspin. Rejon wspinaczkowy po drodze na Kobale więc nie ma zgrzytów ;) Ok. 11:30 ruszamy krętą drogą na startowisko. Na szczycie tylko 2 niemców. Silny wiatr z E nie pozwala myśleć nawet o rozłożeniu glajta. Czekam. Iza zjeżdża na dół na kolejny wypad rowerowy. Przed 12:00przybywają kolejni piloci, w tym PL ekipa z naszego camp’u. Niektórzy rozkładają glajty, aby wysuszyć je po wczorajszym zlocie w „deszczyku” J Wszyscy czekają, aż wiatr się uspokoi. Wreszcie Paweł nie wytrzymuje i ok. 12.15 startuje po swoja pierwszą w życiu setkę (http://tiny.pl/h5zkd). Widać doświadczenie zdobyte na lokalnych krawężnikach. „Student” ostro walczy, to topiąc, to znów wykręcając na wysokość startu. Póki co nikogo to jednak nie przekonuje do odpalenia. W końcu, po prawie godzinie „zabawy”, wypuszcza się na wschodnią ścianę wysuniętej górki – tam łapie stabilny komin, wyjeżdża ile się da i rusza na trasę. To starczy, aby wszyscy pozostali, w tym ja, żwawo wzięli się do startu. Po odpaleniu brak konkretnych noszeń, raczej stabilny żagiel. Wraz z 2 glajtami uderzamy na drogę Chrząszcza. Opłaca się – wyjeżdżamy w stabilnym, stacjonarnym kominie. Bez większej zwłoki (jest już grubo po 13:00) ruszam na trasę. Ustawiam na GPS „docel” na Kobalę i próbuję się o niej jak najbardziej oddalić. Przeskok na grań Mzrli Vrh bez problemu. Tam doklejam się do zbocza i konsekwentnie pnę się na termo-żaglu. Wiatr już się odwrócił – jest późno i reszta drogi będzie „pod górkę”. Po dokręceniu mocnego komina, postanawiam lecieć „tyłem” przez Krn. Skały są dobrze wygrzane i wystarczają 2 mocne kominy, żeby znaleźć się na 2300m. W tym momencie zaczynam naprawdę żałować braku karty w GoPro. Widoki w około gniotą gałki oczne! No nic – przynajmniej mogę skoncentrować się na locie. Macham turystom na szczycie Krn i na pierwszej belce grzeję na grań Stola. Prędkość koło 25km/h – wiatr już ostatecznie podaje z W. Na początku grani robię sobie postanowienie – choćby nie wiem co, o 16:00 zawracam i próbuję wrócić by zamknąć trasę. Zostało mi więc 80 minut walki pod wiatr. Nauczony doświadczeniem poprzedniego lotu, całość grani postanawiam pruć na belce, bez zbędnego kręcenia. Kominy ostre. Na chwilę tracę koncentracje i już po chwili wiem, że wejdzie cos większego… z wizytą wpada solidne ¾. Zdecydowany balans ciałem i Sigma grzecznie trzyma kierunek J Klapa wychodzi – jedziemy dalej. Nad samym startowiskiem dokręcam mocny komin. Cała grań pod wiatr. Kilka gjatów wraca już w kierunku Kobaridu. Do 16:00 jeszcze 30 minut. Zbliżam się do ostatniego, wysokiego „zakrętu” przed ostatnią prostą. Tu następuje druga wtopa. Nie robię dostatecznej wysokości i pakuję się prosto w zawietrzną. Atrakcji nie ma ale jadę równo 3m/s w dół… Lądowisk brak – wszędzie las. Jedyna szansa przedostać się za zakręt i tam próbować wyjechać na nasłonecznionych ścianach. Zakręt robię ok. 250m poniżej grani. Doklejam się na maxa do stoku i szorując zapasem po trawce szukam wybawienia. Co jakiś czas vario pika, ale bez konkretów, które można by skutecznie zakręcić. Sytuacja robi się niewesoła. Wreszcie jest! Konkretny kop w prawy stabil – teraz albo nigdy, myślę. Pierwsze pełne kółko i już wiem, że znów się upiecze J Wyjeżdżam w 4ce ponad grań. Do godziny zero zostało 7 minut. Gemona mocno kusi, ale czuję że na dziś wyczerpałem zapas szczęścia. Dokładnie na włoską flagą wybija 16:00. Na GPS 38.3km od Kobali. Łapię mega komin, dokręcam na 2100m i ruszam w stronę „domu”. Powrót z wiaterkiem w plecy na pełnym relaksie. W mgnieniu oka jestem już za startowiskiem na Stolu. Jest późno – decyduję lecieć po najkrótszej trasie, licząc na to że wygrzany las przemyci mnie w okolice campu. Nie zawodzę się. Prawie bez kręcenia dolatuje na wysokość „domu”. Szans na powrót na Kobale brak – jestem za nisko. Tak czy siak trasa domknięta, więc spokojnie kieruję się na lądowisko przy campie… Podsumowując: na pewno był to dzień na +100km (vide lot Pawła); późny start (wcześniej i tak nie zdecydowałbym się na odpalenie) i mega wtopa po drodze pozwoliły uzyskać „tylko” 76km po zamkniętej trasie. Jestem mega zadowolony!!! Na jutro prognozy średnie – jedziemy nad Bohinj – powspinać się i pomoczyć w słoweńskim „Morskim Oku”.
poniedziałek, września 12, 2011
dzień #3
Choć rano niebo nie wyglądało tak źle, to jednak postanowiliśmy zaufać prognozom i odpuściliśmy sobie wszelkie aktywności w dolinie Soci. Plan na dzis: Skocjanska Jama (http://www.park-skocjanske-jame.si/) + kąpiel się w Adriatyku. Gdy ruszaliśmy na niebie rosły pierwsze Cbki. Największego luja widzieliśmy nad Lijakiem. Jaskinia, mimo „emeryckiej” wersji wycieczki, naprawdę robi wrażenie – warto. Adriatyk ciepły i słony. Upał niesamowity, ale tam gdzie byliśmy ani mm deszczu. Burza nie oszczędziła za to Tolmina i okolic. Wypadało się konkretnie, powietrze świeżutkie. Jutro jest szansa na latanie ;P
dzień #2
Po wczorajszym mega dniu dziś mogło być tylko… gorzej. Prognozy niby podobne, wiec była nadzieja na powtórkę z rozrywki. Już poprzedniego dnia ustawiłem się na transport na Stol. Po wyjściu z namiotu „szok” – jakby to powiedział Karol: pełne zamglenie, nieba nie widać. Ekipa z Polski zapewnia, że tutaj jest tak codziennie i że się podniesie… O 10:00 melduję się na parkingu koło Bar Teja. Jedna ekipa wjechała na Stol już o 9:00. Meldują pełne zachmurzenie i do 10m/s z W. Szybka decyzja – busy ruszają na Kobale. Mgła się podnosi, ale nieba nadal nie widać. Tak czy siak nie ma odwrotu. Na startowisku wiaterek ładnie podaje z SW. Wszyscy czekają. Z każdą chwilą coraz częściej widać niebieskie niebo. Pierwsze zające odpalają. Póki co głównie zloty; nielicznym udaje się utrzymać na żaglu. W końcu i ja startuje i… przez 1:20h kręcę się wokół Kobali jak na dobrym polskim krawężniku J Z góry widzę, że dojechała ekipa z PL. Odpalają. W powietrzu nadal bez rewelacji. Za to chmury rosną mocno w górę… W końcu łapie mocny komin i wyjeżdżam „w chmurę” – 350m nad start – mam dosyć kręcenia się w miejscu więc odpalam na W. Konkretnych noszeń brak – to raczej chmury ssą wściekle co jakiś czas. Coraz mocniej wieje z W. Nic przyjemnego - nie podoba mi się to. Dolatuję do połowy grani w stronę Kobaridu i zawracam w stronę campu. Bujam się bez planu, w końcu odpuszczam i ląduję na campie. Skwar niesamowity. Podsumowując: dzień bez historii, mocna odchyłka z W, nikt specjalnie nie polatał. „Zwycięzcą” dnia została Iza, która machnęła 70km na rowerze po fajnej trasie pod Stolem. Jutro ma padać – jedziemy do jaskini i nad morze J
niedziela, września 11, 2011
dzień #1
Wybór miejsca na podróż poŚlupną nie był przypadkowy. Dolina Soce miała pogodzić nasze nieco odmienne zainteresowania (odwieczna walka wspin vs latanie) i dodać od siebie kilka „wspólnych atrakcji”. Mieszkamy na campie (http://www.camp-gabrje.com/) w wypasionym namiocie wielkości naszej sypialni J Dookoła co tylko dusza zapragnie: wspin, latanie, rowery, góry, jaskinie, rafting, morze, dzika rzeka – jednym słowem Slovenia pełną gębą!
Już przed wyjazdem wiedzieliśmy, że z racji prognozy, dwa pierwsze dni podróży będą stać po znakiem glajta (Czappa) i roweru (Iza). Jeszcze w Polsce wysyłam sms’a do organizatora wjazdów na Stol – w odpowiedzi: „wszystkie busy pełne – może o 10:00 uda się gdzieś wcisnąć”. Zaliczamy więc podróż bez przystanków i na miejscu meldujemy się o 9:50. Średnio wyspany, bez śniadania, myślę tylko o tym aby dostać się pod te Cu, które od rana budują się nad graniami. Na parkingu chwila niepewności i udaję się wbić na 9go do jednego z busów. Iza w tym czasie udaje się na rekonesans rejonów wspinaczkowych, które mamy zamiar odwiedzić podczas nielotnych dni. Podróż leśnymi ścieżkami jak zwykle dostarcza wielu wrażeń – szczególnie gdy siedzi się „na” tylnej osi. Na górze pełno ludzi – weekend. Pierwsi odpalają i nieśmiało kręcą się na wysokości startu. Mi udało się niczego nie zapomnieć i po pół godzinie odpalam między krowimi plackami. Nosi. Wiatr lekko z W. Po tak długiej przerwie w górskim lataniu nie robię większych planów. Na początek ruszam w prawo odwiedzić Włochy. Wszystko fajnie, tylko podstawy chmur dosyć nisko i trzeba się ostro hamować, żeby ich nie wiercić. – szczególne, że co chwila śmigają szybowce i ~50 innych glejtów. Po kilku kominach docieram do „końca” grani. Nietety (stety) znów nie decyduję się na skok w kierunku Gemony . Zawracam i pruję (z wiaterkiem) na wschód. W głowie rodzi się plan
„klasycznej” trasy: skok na grań na północy, Krn i na Kobale. Jak uda się wrócić na lądowisku w Kobaridzie, będzie super - myslę. Przeskok robie sam. Trochę topię, ale na gołych ścianach szybko znajduję mocny komin. Dalej zauważam dwie Nove, które bardzo mozolnie wykręcają się pod piramidą. Ja na szczęście trafiam wczeniej na kolejny mocny „prąd wznoszący” i w trójkę spotykamy się na 2000m. Reszta lotu na Kobale przebiega bez większych atrakcji – starczył jeszcze jeden mocny komin. Nad Kobalą kręcę chmurę i w tył zwrot. Powrót w stronę Kobaridu bez większych emocji J Las ładnie oddawał i plan powoli zamieniał się w rzeczywistość. Gdy dolot do stacji benzynowej był już pewny zachciało mi się „więcej”. Tak - dorwałem kolejny mega komin J Tym razem wykręciłem „stabil w stabil” z szybowcem. Przeskok na grań Stola i w grupce kilku skrzydeł korzystamy z popołudniowego turbo żagla. Vario wesoło pika. Rzadko kiedy decyduję się na zakręcenie kółka. Prawie cały czas na pierwszej belce, gdyż wiaterek coraz mocniej daje z zachodu. Ze średnią prędkością 17-19km/h docieram do „ostatniego zakrętu” przed „końcem” grani. Jestem już maksymalnie wyrypany i głodny – zawracam. Powrót to relaks w
czystej postaci. Turbo żagiel cały czas działa, a wiaterek w plecy pozwala śmigać z prędkością szybowca ;) Przelatuje nad stacja benzynową – las cały czas oddaje – lecę dalej. Jestem już pewny, że siądę na naszym campie. Rozciągam jeszcze minimalnie trasę, lecę na camp i próbuje wylądować. Fronty, klapy, spirale, łoś-overy a wysokości nie ubywa. Wszystko nosi, łącznie z rzeką J W końcu udaje się usiąść. Prawie sześć godzin w powietrzu (po 600km podróży) uderza ze zdwojoną siłą. Ale w głowie tylko jedna myśl – poszła życiówka, może poszła 100ka! J Iza w tym czasie bada rejony wspinaczkowe i rozeznaje oferty canyoningu – tu też będzie srogo J
Maksymalnie zrypani uderzamy w kimę. Jutro prognozy trochę gorsze, ale trza latać / jeździć na rowerze.
A setka z plusem poszła :) XCC